wtorek, 11 stycznia 2011
Skandynawia samochodem
Moja Skandynawia.
Hmm. Od czego zacząć. Może od pomysłu.
Zaczęło się w kwietniu, zastanawialiśmy się nad wyborem miejsca na kolejne wakacje. Padały pomysły Alp i Chorwacji, może Toskania i Hiszpania...wybraliśmy Sycylię. Właściwie to w troje przegłosowaliśmy Beatę, która zdecydowanie wolała Północne Włochy. Nasz pomysł nie przetrwał pięciu minut. Wystarczyło, krótkie wspomnienie rowerowej wyprawy do Finlandii sprzed trzech lat i nagle doznaliśmy olśnienia.
Wracamy do Finlandii!!!, Mając dyspozycji ekonomicznego diesla, w dodatku suwa (świeży zakup Jacka i Beaty) uznaliśmy wyjazd do dalekiej Laponii za całkiem realny. Od tej chwili nasze myśli, emocje i entuzjazm w ciągu sekundy zmieniły swój bieg. Oczami wyobraźni widziałem już kołujący nad Catanią samolot, czułem gorący powiew rozpalonej Sycylii gdy w olśnieniu nowego celu podróży maszyna poderwała się i zawróciła ku odległej północy.
Rzut oka na mapę Europy i ustaliliśmy główny cel podróży – Laponia/daleka północ kontynentu, przejazd przez całą Finlandię po sam kraniec kontynentu - przylądek Północny – Nordcapp. Hmm to blisko 3 tys. km z Poznania, kilka dni w aucie a może i całe trzy tygodnie.
Po pierwszym entuzjazmie musieliśmy jakoś zmaterializować co to dokładnie oznacza pojechać na północ kontynentu. Jakie miejscowości, jak daleko posunąć się w poznawaniu Norwegii, jak to zaplanować w czasie, kosztach.
Północ to przede wszystkim odległość, bezkres przestrzeni, nie wiele zabytków za to bezkres przyrody. W doborze celów najważniejsze wydały nam się parki narodowe dla Finlandii, Nordcapp i fordy dla Norwegii. To co na mapie jest realne w praktyce oznacza setki kilometrów odległości i godziny potrzebne na ich przebycie,
Każdy ma swoje źródła, Jacek sięgnął po szperanie w internecie, ja zacząłem od przewodników Pascala. Po kilku tygodniach rozpoznawania Skandynawii nabraliśmy jako takiego wyobrażenia o możliwych celach szczegółowych naszej podróży. Coś niecoś wiedzieliśmy o kosztach wynajmu domków, opłatach za prom, kampingi, przejazd tunelem podmorskim. Nieocenione w planowaniu trasy są wyszukiwarki odległości jak np. viamichalin, pozwalające dość precyzyjnie określić odległość jak i czas przejazdu. Dość powiedzieć, że całe wakacje przejechaliśmy bezbłędnie z tradycyjnymi mapami, bez pomocny nawigacji GPS.
Warto poczytać w sieci jak inni Polacy radzili sobie podczas takich wyjazdów. Polski opis przybliży nam nie tylko ciekawe miejsca, drogi dojazdu, ale i ceny w sklepach. Te w Norwegii jak zauważyliśmy szokują nie tylko Polaków czy Czechów ale i sąsiedzkich Finów...
Słowem tak jak zawsze warto mieć jakiś plan, rozeznanie, poparte przewodnikami, mapami, czy wydrukami z internetu. Tu też polecam wymianę waluty już w Polsce na euro (Finalndia) oraz korony (Norwegia, Szwecja). Unikniemy wtedy szukania bankomatu, banku, starty czasu i przy okazji ponoszenia większych kosztów takich operacji od zakupu w polskim kantorze.
Ryzyko kradzieży istnieje zawsze, ale przez 3 tygodnie mieliśmy duże, zdecydowanie większe niż w Polsce poczucie bezpieczeństwa osobistego. Także przejechanie kilku tysięcy kilometrów po Skandynawii było bardziej bezpieczne niż zaledwie kilkuset kilometrów po naszych polskich drogach. W razie awarii lub wypadku świat się nie skończy (polisy AC) ale dla pewności auto przeszło przed wyjazdem podstawowy przegląd, a każdy z nas miał solidną polisę zabezpieczającą ewentualne koszty leczenia czy też podróż powrotną transportem medycznymJ
No więc do jakiego kraju/ krajów jedziemy?
Skandynawia choć bezkresna, słabo zaludniona to między bajki można włożyć kłopoty z zatankowaniem na dalekiej północy i szereg sugestii w przewodnikach, że jedziemy na Syberię czy do środkowej Afryki. Finlandia, Norwegia i Szwecja to jedne z najbardziej rozwiniętych i najbogatszych krajów świata. Dostęp do sklepów, czy stacji benzynowych jest tak samo ograniczony jak w polskich Bieszczadach. Przy głównych szlakach nie brakuje miejsc postojowych, małych miejscowości, właśnie stacji, które są jednocześnie barem, kawiarnią, zakładem naprawczym i lokalnym centrum kulturyJ
Choć jadąc tu ucieka się od cywilizacji, to całkowite pustkowie i bezludzie znajdziemy zjeżdżając z głównych szlaków, z drogi północnej ciągnącej się przez 1384 km z Helsinek do Nordcapp.
Wtedy rzeczywiście za jedynych towarzyszy będziemy mieć renifery i łosie oganiające się od gromadek komarów. Wtedy gdy zabraknie nam ropy będziemy czekać chyba tylko na traktor wyciągający z tej głuszy bale drewna.
To żeby nie zanudzać przejdę trochę do chronologii wydarzeń.
Początek wyprawy:
Suwalszczyzna;
Ruszyliśmy w sobotę rano z Poznania do Turtula na Suwalszczyźnie (ok. 600 km) z kawką po drodze w Tykocinie. Tu spędziliśmy noc w siedzibie Suwalskiego Parku Krajobrazowego (ceny przyzwoite, pokoje 4-osbowy za ok. 140 zł). Suwalszczyzna to nie Augustów czy Mikołajki, ale może dobrze, że tak mało osób ją zna, bo to miejsce przeurocze. Tu lodowiec pozostawił niezwykle pagórkowaty krajobraz, w który wtapia się ludność mieszkająca tu od pokoleń. Przy siedzibie SPK, zaczyna swój bieg rzeka Czarna Hańcza, a nieopodal znajduje się najgłębsze w Polsce, szafirowe, cudne jezioro Hańcza. Stałym punktem naszej obecności w tym miejscu są posiłki w knajpie pod Jelonkiem w miejscowości Jeleniewo. Smakoszy tych kartaczy, babki ziemniaczanej, czy lina w śmietanie podawanych przez dwóch braci dowcipnisiów spotkaliśmy rok temu aż w Owiedo, w pn Hiszpanii.
O rodzinnej gospodzie powstała książka, tu toczy się życie towarzyskie miasteczka, tu można ubawić się ze spotkania kultur: czasami słychać, że duże miasto może i kręci nosem na to i owo ale jak widać lubi sobie tu podjeść smacznie i niedrogo.
Po porannej kąpieli w lodowatym zalewie Czarnej Hańczy, ruszyliśmy ku pobliskiej granicy z Litwą. Dawne przejście graniczne, upiorne niczym opuszczony PGR oznaczało początek mozolnej drogi przez trzy nadbałtyckie kraje. Droga choć z zakrętami jest z perspektywy mapy 700 km strzałką w górę, ku północy.
Tu zaczyna się strefa polowań na kierowców przekraczających prędkość, gromadek tirów i lawet oraz nielicznych ale jednak specyficznych dla Bałtów wariatów grzejących wyłącznie niemieckimi autami. Mimo to jadąc zgodnie z przepisami względnie szybko, bo po 11 h udaje się dojechać wieczorem do Tallina.
W tych 3 krajach ceny wydają się wyższe niż w Polsce, na Litwie oraz w Estonii płaca się jednak tankować paliwo, o kilkadziesiąt groszy tańsze niż u nas.
Każda ze stolic tych krajów jest atrakcyjnym turystycznie i wartym odwiedzin miastem. Na Liwie dorzuciłbym jeszcze Kłajpedę i nadmorski kurort Palangę, która choć pełna kontrastów wręcz nas urzekła. Te miłe wrażenia mamy z innych wyjazdów, teraz Pribałtyka była dla nas wyłącznie tranzytem z noclegiem w Tallinie. To portowe miasto latem tętni pełnią życia. Przepiękne stare miasto, otoczone murami obronnymi, widok na panoramę portu, setki knajp, mieszanka języków i klimat godny Pragi czy Krakowa. Tym razem krótki pobyt w Tallinie skończył się na szybkiej, drogiej kolacji w jakby przedwcześnie zamykanym lokalu, w którym grupka Niemców dopijała piwo oglądając kończący się mecz MŚ w RPA.
Nocleg w równie pustawym jak miasto hostellu, umocnił nasze przekonanie, że Estonia mocno odczuwa kryzys finansowy. Tu mała uwaga, standard noclegowy jest dużo wyższy niż w Polsce (czysto, schludnie, porządne łazienki, świeża pościel). Portier względnie dobrze radzi sobie w różnych językach, choć przejście na rosyjski w widoczny sposób sprawiło mu przyjemność. Wyraźnie przejął się też naszymi rowerami, które pozostawiliśmy na noc na dachu samochodu.
Wczesnym poniedziałkowym rankiem ruszyliśmy promem do Helsinek. Wbrew naszym obawom przy wjeździe nie musieliśmy zdejmować naszych rowerów, co jest wygodne, choć niezgodne z taniej kupionym w takiej opcji biletem promowym.
Statek olbrzymi jak Titanic, pokonuje kilkudziesięciu kilometrową trasę w 2,5 godziny. To pływające centrum handlowe, pełne było zaspanych ludzi, zmierzających do pracy po drugiej stronie Zatoki Fińskiej. Starzy bywalcy zajmują co lepsze miejsca, niektórzy dosypiają na podłodze, większość ustawia się kolejkach po niezbyt dobrą kawę i małą przekąskę. Spotykamy zarówno polską wycieczkę z Białegostoku jak i pracownika promu, który poleca nam dobre miejsce na statku. Nasi są tak samo rozpoznawalni jak niemieccy turyści, ubrani na sportowo trzymają się razem, obwieszeni saszetkami, aparatami, z przewodnikiem w ręce podobnie ja my zwiedzają pływającego olbrzyma. No i te charakterystyczne polskie wąsy...ale akurat tego nam brakuje.
Nieco inne zwyczaje zaobserwowaliśmy dwa tygodnie później podczas powrotu. Rejs przypadł w niedzielne popołudnie i trwał o 40 minut dłużej. Setki osób wręcz szturmowały liczne bary, tak jakby serwowano tu bezpłatne jedzenie. My poprzestaliśmy na buteleczkach dobrze schłodzonego białego wina. Dziewczynom, które nie miały przed sobą perspektywy prowadzenia auta, każda kolejna butelka wydawała się coraz tańsza. Ciekawostką są liczne dancingi, bary karaoke i pękające w szwach sklepy, które co prawda nie są już tanie, ale zapewniają ulubioną dla większości pasażerów rozrywkę – kupowanie. Przeprawa promowa to także świetne miejsce do obserwacji ludzi. Palacze na pokładzie jak i samotnie pijący piwo to robotnicy z krajów bałtyckich, buszujący wśród półek z alkoholem to Finowie. Odnoszę wrażenie, że w jedną stronę płynie się głównie do pracy a w drugą po alkohol i rozrywkę.
Fińska stolica powitały nas pięknym słońcem ale i małymi korkami. Port leży w samym centrum Helsinek, jest bramą miasta, a potężne promy jakby parkują przy ruchliwym nabrzeżu.
Przepiękny biały kościół góruje nad miastem niczym bazylika św. Piotra w Rzymie, miasto wygląda nieco monumentalnie, widoczne są tu także wpływy rosyjskie, o czym świadczy choćby XIX cerkiew wybudowana przez cara jako symbol przynależności Finlandii do imperium Romanowów.
A więc zaczynamy naszą podróż po drugiej stronie Bałtyku, przez fińską bramę ku północy.
Ok 11 udaje nam się dostać na autostradę w kierunku Lahti. Stąd czeka nas już nieomal wyłącznie prosta droga ku północnemu krańcowi Bałtyku, Kierujemy się na Oulu nad Zatoką Botnicką, tj. przed nami ok. 600 km.
Autostrada po 100 km się kończy, ale zwykłej drodze, znaki umożliwiają jazdę z prędkością zwiększoną ze standardowych 90 do 100 km/h. Miejscowości jest niezwykle mało, ruch także jest niewielki, stąd jadąc zgodnie z przepisami można w ciągu 3 h przejechać 240-270 km. Nam zależało na bezpiecznej jeździe, unikaniu ryzyka złamania mandatu jak i na ekonomicznej jeździe, stąd trzymaliśmy się przepisów i konsekwentnie wytracaliśmy prędkość przed znakami, które ją ograniczały.
Wysokość kar za łamanie przepisów drogowych jest legendarna; można zapłacić 2-3 tys. zł za w naszym rozumieniu niewielkie przekroczenie prędkości stąd przez 6 tys. km przejechanych na półwyspie trzymaliśmy się przepisów nieomal bezwzględnie.
Co ciekawe policję drogową widzieliśmy może 3-4 razy, w tym raz nadjechali z tyłu i zatrzymali auto, które wyłapali jak sądzimy przez kamery w małej miejscowości, przez którą przejeżdżaliśmy.
Tak szczerze to droga prze Finlandię porywającą nie jest. Na mapie wygląda jak nitka snująca się między jeziorami zatopionymi w zieleni. W realu jedzie się zielonym tunelem, trochę tak jakby walec przejechał przez tajgę; jest trochę zakrętów i wzniesień, dużo rzadziej niż można by sobie to pomyśleć o Finlandii widać jeziora.
Im dalej na północ tym mniejsza jest możliwość wyboru drogi i odnosi się wrażenie, ze wszyscy jadą w jednym kierunku. Cała ta karawana, przemieszcza się równym tempem, lekko a jednak z mozołem zaliczając kolejne setki z tysięcy kilometrów, które tu trzeba przejechać. Choć zdarza się nam kogoś wyprzedzić to, całkowitym passe byłoby łamanie przy tym przepisów, czy przy tak rzadkim ruchu tworzenie jakichkolwiek sytuacji niebezpiecznych.
Po trzech godzinach jazdy zatrzymujemy się w przydrożnym centrum „ABC”. Jest to połączenie marketu, restauracji, baru, stacji benzynowej, sieć widoczna w całej Finlandii. Za 16 euro na parę korzystamy ze szwedzkiego stołu, dwudaniowo, z surówkami, kawą, napojami, ciastkiem itd. Widać jakoś im się to opłaca a dla nas ta opcja jest ponadto fajną okazją do popróbowania tego co jedzą „przeciętni” Finowie.
Pierwszy dzień daje się nam w końcu we znaki, chyba wszyscy cha zwyczajnie dotrzeć do Ranui, gdzie mamy nocleg. Ostatnie 300 km jedziemy non stop w niespełna 4 godziny. Ok. 20.20 docieramy do stacji benzynowej, gdzie czeka na nas klucz i mapka sytuacyjna z dojazdem do odległego o kilkanaście kilometrów domku nad rzeką. Leniwa atmosfera stacji kontrastuje z naszym pośpiechem powodowanym obawą przed zamknięciem tego przybytku.
Gdy kolejnego dnia rano oddawaliśmy tam klucz, miałem wrażenie deja vu. Ktoś, ten sam? popija kawę, gra na automacie, mało rozmowna sprzedawczyni zerka w telewizor i odpowiada na nasz uśmiech i kilka słów.
Domek w Ranui...pewnie w tym kraju takich wiele, ale my zapamiętamy to niebieskie cudo z pełnym wyposażeniem od łyżeczek po wędki, trochę jakby ktoś wyprowadził się na chwilę, na czas naszego pobytu .
Jednej rzeczy tu jakby brakuje...bieżącej wody...miejsca do kąpieli, pomimo, że jest łazienka z toaletą.
Ha, ha...znajdujemy takie miejsce i jest nim sauna. Mały domek, tuż przy rzece, z piecem na którym rozgrzewa się kamienie oraz oddzielnym 200 l kotłem, w którym zagrzana woda trzyma ciepło do rana.
Już po godzinie ogień wesoła huczał zarówno w saunie jak i w kominku w domku. W drewutni można zlaeź zapasy świetnie wysuszonego tak jak w i w całej Skandynawii drzewa.
Długo można by opowiadać... ale kąpiel w saunie, polewanie się cebrzykami, ochłoda w rwącej, zimnej rzece to najlepsze co mogło nas spotkać trudach podróży.
Ochoczo sięgnęliśmy też po polskie zapasy; kiełbaska i żubrówka jakoś dobrze uzupełniły klimat tej pierwszej dla nas, całkowicie jasnej nocy.
Popalając sobie cygaretkę , słysząc poruszającego się nieopodal łosia poczuliśmy się , że jesteśmy daleko , daleko na północy...
Kolejny nasz przystanek to Rovaniemi. To ku mojemu zdziwieniu jest to bardzo znane na świecie miejsce i uznawane za „rezydencję” Św. Mikołaja. Świat to komercyjne zjawisko podgląda w internecie, zarówno wioskę, leżącą na równoleżniku, oznaczającym koło podbiegunowe jak i ogląda samego jegomościa.
Ten klasyczny, jak z obrazka mikołaj czyta książkę, najczęściej jednak fotografuje się za pieniądze tabunami turystów.
Pomimo uprzedzeń wizyta okazała się zabawną z kilku powodów.
Po małej informacji z naszej strony, kolega z firmy w Polsce, siedzą c w pokoju konferencyjnym pooglądał nas sobie online, nagrał i przy okazji ponabijał się bo transmisja przypadła podczas zebrania miesięcznego...
Machanie do kamery i odległej Polski, sympatyczny Święty witający nas po polsku tak nas ubawiło, że kupiliśmy wspólne zdjęcie ze „Mikołajem” zrobione przez jego pomagiera za ....25 euro.
Kolejny powód do odwiedzin, to możliwość zrobienia już bezpłatnych zdjęć na poczcie, dołożenie listu naszej córki do góry listów od dzieci z całego świata i szok jak przeżyliśmy, gdy po już po niespełna 2 dniach Rodzice w Międzyrzeczu otrzymali wysłaną tam kartkę. Widocznie Święty ma jednak jakieś układy...
Z marszu, tego samego dnia, choć oczywiście późno wieczorem dotarliśmy do Inarii.
Właściwie jest to ostatnie na północy istotne ...miasto, miasteczko w Finlandii, de facto stolica Laponii.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz